Przestrzeń i czas na żałobę, bo każda żałoba jest inna

O żałobie, która nie ma końca – Roland Kachler i jego opowieść o falach straty

O żałobie, która nie ma końca – Roland Kachler i jego opowieść o falach straty

Żałoba to stan, który zmienia się jak pogoda. Raz jest cicho i spokojnie, kiedy indziej nadchodzi burza, która rzuca nas na kolana. Roland Kachler, niemiecki psycholog, w swojej książce „Hypnosystemische Trauerbegleitung: Ein Leitfaden für die Praxis” opisuje żałobę jako coś, co nigdy się nie kończy. Jest jak fala – jej intensywność może się zmieniać, ale ona nigdy całkowicie nie znika. Brzmi nieco przygnębiająco? Może, ale jednocześnie jest to jedna z najuczciwszych koncepcji, jakie kiedykolwiek słyszałam na ten temat.

Nie ma „końca żałoby”

Zacznijmy od prostego faktu: żałoba nie ma końca. Przepraszam, jeśli miałeś nadzieję na jednoznaczną receptę – na magiczny punkt, po którym wszystko wraca do „normy”. Kachler mówi otwarcie: nie wróci. Żałoba nie jest etapem, przez który się przechodzi, by potem powiedzieć „uff, mam to za sobą”. To coś, co się z nami zostaje. Oczywiście, zmienia swoje oblicze, łagodnieje, ale nie znika. Nie leczy się jej, nie da się jej zakończyć jak nieprzyjemną randkę czy kiepski serial.

Zamiast tego, żałoba przechodzi swoje fale. Czasami przypomina spokojne morze, czasem jest to sztorm, który wali w nasze fundamenty. Intensywność tych fal z czasem się zmienia, ale one zawsze są gdzieś na horyzoncie. Kachler porównuje żałobę do fal właśnie dlatego, że nie da się ich kontrolować. Przybywają, kiedy chcą, niezapowiedziane, niespodziewane. I dobrze, bo próbując je powstrzymać, robimy sobie więcej szkody niż pożytku.

Ile trwa żałoba?

No właśnie, jak długo to trwa? Rok, dwa, trzy, pięć? To jedno z tych pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi, choć większość z nas bardzo chciałaby je usłyszeć. Roland Kachler podkreśla, że żałoba jest jak fale – intensywność bólu zmienia się z czasem, ale jego źródło nigdy nie znika. Mogą minąć lata, zanim pewne objawy przestaną wpływać na jakość naszego życia, ale to nie oznacza, że żałoba znika. Po prostu z biegiem czasu nabiera innego charakteru, staje się bardziej znośna, mniej gwałtowna. Z fali tsunami zmienia się w łagodne, rytmiczne kołysanie.

Jedna osoba może poczuć się lepiej po roku, inna po pięciu latach wciąż będzie odczuwać ból. Czas żałoby nie jest uniwersalny – to nie jest miara czasu, ale procesu. Ból może być mniej intensywny, ale żałoba nie znika; przekształca się, osiada w nas jak nagromadzone osady, które z czasem tracą swoją ciężkość, ale nigdy całkiem nie znikają.

Codzienność pośród fal

Kachler mówi coś, co brzmi może jak banał, ale ma ogromny sens: żałoba to nie tylko emocje, ale też nasze ciało, codzienność, to, jak śpimy, jak oddychamy i jak rozmawiamy z ludźmi. Jest w niej miejsce na poczucie pustki, na zmęczenie, na „zaciśnięcie w brzuchu”. To normalne, że nasz świat wywraca się do góry nogami. Nasze ciała reagują na ból, jakbyśmy właśnie przebiegli maraton – i to nie przygotowując się do niego wcześniej.

W codziennym życiu uczymy się żałoby na nowo – krok po kroku. Uczymy się, jak umyć naczynia z żałobą za plecami, jak jeść śniadanie, kiedy ledwo łapiemy oddech. Kachler nie obiecuje szybkich rozwiązań, nie daje nam nadziei na to, że pewnego dnia po prostu „zniknie”. Zamiast tego, proponuje, byśmy nauczyli się żyć z żałobą jako stałym towarzyszem.

Hipnoza i fale – czy to ma sens?

Hipnoterapia w żałobie brzmi trochę jak szarlataneria, prawda? Jednak Roland Kachler podchodzi do tego zupełnie inaczej. „Hypnosystemische Trauerbegleitung” to nie instrukcja do zahipnotyzowania się i zapomnienia o bólu. To raczej próba spojrzenia na żałobę jako na coś, co wymaga naszej obecności. Hipnoza jest tu traktowana nie jako metoda ucieczki, ale jako narzędzie skupienia uwagi. To coś w rodzaju spowolnienia czasu i uważnego spojrzenia na to, co się dzieje w nas, kiedy jesteśmy w środku burzy.

W moim doświadczeniu, hipnoterapia okazała się jednym z najskuteczniejszych sposobów radzenia sobie z trudnymi emocjami – nie tylko w żałobie, ale w codziennym życiu. Nauczyłam się autohipnozy, która pozwala mi zyskać chwilę spokoju, nawet w najbardziej intensywnych momentach. Dzięki niej potrafię obserwować swoje emocje z dystansu, jakby były falami, które przychodzą i odchodzą. To nie jest ucieczka, lecz akceptacja – możliwość bycia w pełni obecnym w swoim bólu, bez prób jego tłumienia czy przyspieszania „uzdrowienia”. Hipnoza daje przestrzeń, by usłyszeć siebie, swoje potrzeby i to, co w żałobie często najtrudniejsze – pozwala uwierzyć, że możemy nadal żyć, nawet z tym bólem.

Według Kachlera, żałoba nie jest liniowym procesem, który można zamknąć w pięciu etapach (choć brzmią one całkiem elegancko i pasują do książek self-help). Zamiast tego, jest dynamicznym, zmieniającym się procesem, w którym jesteśmy uczestnikami. Raz jesteśmy na fali smutku, raz na grzbiecie złości, potem przychodzi poczucie winy, ulga, a może nawet odrobina spokoju. I cała ta mieszanka emocji jest absolutnie naturalna. Hipnoterapia, choć nie usuwa fal, daje wiosła, by przez nie przepłynąć.

Akceptacja nie oznacza pogodzenia się

Żałoba jest jak pies, którego nie chcieliśmy, a który nagle się u nas zadomowił. Na początku wydaje się obcy, gryzie buty, robi bałagan, złości nas. Chcemy się go pozbyć, wyrzucić za drzwi, a potem okazuje się, że… uczymy się z nim żyć. Może nie kochamy go, może nigdy nie będziemy się nim zachwycać, ale akceptujemy, że jest częścią naszego życia. I podobnie jest z żałobą – akceptacja nie oznacza pogodzenia się z utratą, ale uznanie jej miejsca w naszym świecie.

Kachler pokazuje, że próba „pozbycia się” żałoby jest jak próba wyrzucenia tych fal z oceanu. Można, ale nie ma to większego sensu. Zamiast tego, warto z nią rozmawiać – a raczej z samym sobą w żałobie. Słuchać swoich emocji, dać im wybrzmieć, zamiast udawać, że ich nie ma. To trudne, ale konieczne, bo im bardziej próbujemy ją zagłuszyć, tym głośniej wraca.

Co pozostaje?

Żałoba zmienia nas na zawsze. Możemy się tego bać, możemy to ignorować, ale Kachler podpowiada: zaakceptuj to. Żałoba jest czymś, co kształtuje naszą tożsamość, jak ślady po przeszłości, które nosimy ze sobą. Czy to smutne? Tak, ale także prawdziwe. I w tym właśnie tkwi siła jego podejścia – by nie szukać łatwych rozwiązań, ale nauczyć się pływać w falach, które przychodzą i odchodzą. Bo być może to właśnie te fale, które najbardziej nas przerażają,

„Fale”

Przypływa jak morze –

najpierw cicho, jakby chciała zostać niezauważona,

lecz z czasem uderza z hukiem.

Nie pyta o zgodę, nie uprzedza.

Rozbija filiżanki zwyczajnych dni,

ściera zapach porannej kawy z ust.

Mówią: czas wszystko uleczy.

A przecież czas tylko patrzy –

na twoje ślady w piachu,

na kamienie, które próbujesz układać w zaporę,

a one, rozmyte, znów wracają do oceanu.

Niechciany towarzysz,

pies, którego nie chciałeś,

a teraz dzieli z tobą każdy oddech.

Uczy cię czekać –

na burzę, na ciszę, na cokolwiek,

co przyniesie kolejny przypływ.

A ty,

choć obolały,

zaczynasz pływać.

Nie szukasz brzegu,

nie próbujesz oszukać fal.

W twoich ramionach siła,

która nie zna końca –

bo płyniesz,

płyniesz dalej.

Udostępnij :

Dodaj komentarz